niedziela, 20 grudnia 2015

Śledź w sombrero! Pikantna meksykańska sałatka śledziowa z jalapeno.

Dzisiaj mamy dla Was coś w świątecznym klimacie – a mianowicie - ŚLEDZIE. No cóż, jaki jest śledź, każdy widzi. Nam nieco zbrzydły te wszystkie rolmopsy, sosy śmietanowe i tak dalej - wszystko wtórne, jak śledź z olejem. Tradycja tradycją, ale nuda w kuchni nigdy nie była naszą mocną stroną Mocy... :) Jeśli Wy też macie ochotę na odczarowanie tej ryby, zapraszamy do spróbowania ciekawej wariacji - śledź a'la Meksyk!


Meksykańska sałatka śledziowa z jalapeno i pepperoni

Składniki:
4 duże filety śledziowe (najlepiej z zalewy octowej)
1 średnia cebula
puszka kukurydzy
puszka fasoli czerwonej
mały słoiczek marchewki z groszkiem (konserwowych, około 150-200g)
dwa duże ząbki czosnku
3 papryczki pepperoni
3 papryczki jalapeno
2 łyżki oliwy z oliwek
łyżka suszonego oregano
łyżka suszonej bazylii
łyżeczka papryki słodkiej, pół łyżeczki czarnego pieprzu
sól do smaku
sos Encona Hot Pepper Sauce do smaku [KLIK]

Sposób przygotowania:

Filety kroimy na drobne kawałki, przekładamy do miski, dodajemy posiekaną drobno i sparzoną wrzątkiem cebulę i czosnek oraz drobno pokrojone papryczki pepperoni i jalapeno; dodajemy łyżkę oliwy, mieszamy i odstawiamy na pół godziny w chłodne miejsce.
Do osobnej miski wrzucamy fasolę, marchewkę i groszek, dodajemy przemacerowane śledzie z papryką, pozostałą oliwę, zioła i wszystkie przyprawy. Mieszamy dokładnie i doprawiamy solą wedle uznania. Bardzo polecamy dorzucenie łyżeczki Encony Hot Pepper. Tak "do smaku", fajnie pracuje ze śledziem :)
Wstawiamy do lodówki na 3-4 godziny, żeby składniki dobrze się przegryzły.
Potem już tylko zajadamy :)


Smacznego!


czwartek, 17 grudnia 2015

Zamiast świątecznego kominka...Encona West Indian Hot Pepper Sauce


Encona, tak. Tym razem na warsztat wzięliśmy producenta europejskiego – a konkretnie pochodzącego z Wielkiej Brytanii. Jeśli chodzi o Kuchnie Świata w Europie, UK wiedzie prym w produkcji praktycznie wszystkich przysmaków kuchni indyjskiej, orientalnej, dalekowschodniej – i oczywiście, ostrych sosów. Głównym powodem tego stanu rzeczy jest długa (i krwawa) kolonialna przeszłość, oraz, nie ukrywajmy, mocno multikulturowe społeczeństwo zamieszkujące aktualnie Wyspy. W stajni Encony znajduje się całkiem pokaźna ilość sosów - do tej pory naliczyliśmy 13 pozycji. Są one inspirowane różnymi regionami świata – Ameryką, Azją, Karaibami, Dalekim Wschodem, Afryką... Jasne, trochę tego jest, wszystko to ładne i cieszące oko różnorodnością, ale czy warto się wybierać w taką podróż? Pakujmy więc manatki i sprawdźmy na własnej skórze.
Ahoj przygodo!


W RĘCE

Odkręćmy. Pierwsze sztachnięcie mówi nam, że to sos idealny na pobudkę. Polecamy śpiochom. Wita nas mocno octowa papryka, która wwierca się NATYCHMIAST głęboko w nasze nozdrza, dociera do mózgu, który dostaje z liścia, a potem wraca, kopiąc dyskretnie ślinianki. No dobra, mało dyskretnie. Po dwóch sekundach ślinimy się jak psy Pawłowa. Konsystencja jest dość rzadka, lejąca się, choć zdecydowanie widać kawałki papryki i innego dobra. Nieszczególnie cieszy nas brak dozownika, ale w sumie sos nie należy do tych ekstremalnych, żeby trzeba było odmierzać go kropelka po kropelce. Ponadto ma ładny, intensywnie pomarańczowy kolor. Wygląda naturalnie, ale dla pewności przejdźmy do składu. Nasz ostry przyjaciel ma w sobie następujące składniki: mieszankę papryczek (64%) [papryczki habanero, scotch bonnet, sól, regulator kwasowości: kwas octowy], woda, regulator kwasowości: kwas octowy, sól, cebula, gorczyca, skrobia modyfikowana kukurydzana, stabilizator: guma ksantanowa. Całkiem, całkiem przyzwoicie. Żadnych sztucznych barwników ani smakowitych poprawiaczy ostrości (zabronionych przecież w UE!). Jeśli chodzi o paprykę, skład mieszanki wygląda obiecująco. Łyżki w dłoń i testujemy!

W GĘBIE

Kwaśno. O dziwo, nie jest to kwaśność typowo octowa, tylko bardziej...hm, wydaje się, że pochodząca z papryki? Ciężko orzec. Jest w niej pewna nutka cytryny, której przecież nie ma w składzie! Ciekawe. Druga rzecz, w sumie łącząca się z pierwszą: paprykowo. Bardzo, bardzo paprykowo. Ten sos właściwie to papryką stoi. Przy okazji jest mało słony, więc nic nie tłumi smaku, który utrzymuje się dość długo. Ostrość? Przy sporej ilości naraz lekki rumieniec wstępuje na nasze piękne blade lica, ale nie ma on większego związku z bólem. Ogrzewa od środka, pali przyjemnie, ale umiarkowanie, więc nasze jelita i żołądki oddychają z ulgą (od czasu do czasu trzeba). Czujemy się jak przy świątecznym kominku, śnieg za oknem, wieje, a tutaj cieplutko, nawet delikatnie przypieka - tylko tym razem od wewnątrz :)

W GŁOWIE

Pierwsze spostrzeżenie: dobrze złożony. Prosty, nieskomplikowany skład dający całkiem niezły efekt. Ten sos ma zdecydowanie więcej smaku niż palącej, czystej ostrości. To taki produkt codziennego użytku: na kanapkę, do pizzy, pieczonego kurczaka czy frytek, nawet w większych ilościach. Mocno uniwersalny, nie pogryzie się z żadną potrawą, która potrzebuje odrobiny pikanterii. Nas urzekł właśnie taką prostotą. Butelka jest spora, choć u nas kończy się szybko, ponieważ jedno z nas, Ostrożerców, jest od tego sosu uzależnione w bardzo poważny sposób i dodaje go do WSZYSTKIEGO :) Momentami irytuje brak dozownika, ale to nic, ewentualnie więcej radości (albo konwulsji ze strony współjedzących). Podsumowując, wyspiarze całkiem nieźle sobie poradzili, udowadniając tym samym, że znają się na ostrych rzeczach wcale niezgorzej niż Amerykanie. Brawo.


Gdzie kupić? Oczywiście na BĘDZIE PIEKŁO!



Ocena ogólna
Smak
Ostrość



poniedziałek, 30 listopada 2015

Chillout z Misiem. Czarny Kot prezentuje: Bernard z chili.

Tym razem, Proszę Państwa, bierzemy się za zupełnie nowy dział – OSTRE alkohole. Na pierwszy ogień – Bernard z chili. Przez ostatnie lata browary kraftowe wyrastają jak grzyby po deszczu zasypując rynek nowymi wynalazkami, z coraz to ciekawszymi składnikami :) Czarny Kot z Radomia postanowił zaryzykować z dodaniem chili do swojego piwa (niestety, nie pochwalili się, jakiego konkretnie). Bernardy zawsze znane Nam były jako całkiem niezłe piwa, takoż ochoczo przystąpiliśmy do testów.

W RĘCE

Przyjrzyjmy się składowi. Głośni on tak: Piwo jasne pasteryzowane. Skład: woda, słód jęczmienny, chmiel, wyciąg z papryczki chili. Alkohol 5,5% obj. Możliwy osad naturalnego surowca!
Okej. Wyciąg z papryczki chili? Wygląda niewinnie...ale lampka ostrzegawcza w naszych mózgach rozjarza się lekko. Podejrzanie dużo takich 'wyciągów' niezbyt dobrze działa na ostateczny kształt produktu... Nie sądźmy jednak piwa po etykiecie! (całkiem niezłej zresztą). Empiryzm to jedyna słuszna droga poznania, więc chwyćmy za otwieracz i pokal (full profeska, a jak!).


W GĘBIE

Piana utrzymuje się krótko, nie jest gęsta, typowa dla lagerów i innych lekkich jasnych piw. Kolor słomkowy, jasny, lekko mętny. W zapachu absolutnie nie czuć chili, ale też nie jest to typowy zapach piwa; jest w nim coś delikatnie orientalnego. Przejdźmy do smaku.
Na początku piwo jest zaskakująco zwykłe; lekko słodkawe, mało chmielowe, proste i nieskomplikowane – ot, lekki i przyjemny lager. Potem okazuje się jednak, że producent nie pomylił etykiet i mamy do czynienia z piwem z chili. O bogowie. Pieczenie zaczyna się bez ostrzeżenia i utrzymuje się na umiarkowanym, irytującym poziomie. Niestety, na dłuższą metę jest męczące (choć po jakimś czasie człowiek się przyzwyczaja), bo nie niesie ze sobą większego smaku – w końcu 'wyciąg z papryczki chili', który widnieje w składzie – to prawdopodobnie nic innego, jak kapsaicyna, drodzy Państwo. Zabronione jest dodawanie czystej kapsaicyny do produktów (w obrębie UE), ale można ją przemycić w tymże nieszkodliwym 'opakowaniu'. Nie ma to jednak większego sensu, bo najpierw trzeba by zbudować jakiś smak, który można by nią wzmocnić – tutaj mamy łagodność i prostotę, a to słaba podpora. Zdecydowanie lepiej taki dodatek sprawdziłby się w ciemnym piwie typu porter albo dark ale, bo fajnie mógłby wydobyć ich aromat i skomponować się mocą. Naszym zdaniem jednak lepszy efekt dałoby dodanie do procesu produkcji jakiejś ciekawej papryki, np. tabasco lub pimento :)

W GŁOWIE

Jako piwo dla koneserów gatunków i wszelakiego kraftu jest to produkt zupełnie przeciętny i z czystym sumieniem można go sobie odpuścić. Dla Ostrożerców i wszelakich chiliheadów będzie to po prostu ciekawostka. Można spróbować, ale nie oczekujcie fajerwerków. Sama ostrość to przecież nie wszystko :)


Gdzie kupić: spróbujcie we wszelakich Alkoholach Świata. Ten pochodzi z Chmielaków Krasnostawskich. W zwykłym spożywczaku raczej go nie uświadczycie, ale kto wie (no chyba, że jesteście z Radomia :)).


wtorek, 24 listopada 2015

W poszukiwaniu słońca: kurczak z pieczonymi warzywami w gruzińskim stylu

Dziś rano przywitał mnie na trawie spodziewany, aczkolwiek niechętnie witany gość: śnieg. Z zimnem nie lubimy się za bardzo, postanowiłam więc, że koniecznie trzeba się nieco rozgrzać... 

Tak powstał inspirowany gruzińskimi aromatami kurczak z pieczonymi warzywami. Samo mięso jest intensywnie pikantne i ma wspaniały, dymny aromat, dzięki dodatkowi adżiki i wędzonej papryki, którą szczerze uwielbiam. Zupełnie nie ma jej co porównywać do standardowej czerwonej papryki dostępnej w supermarketach... 
Papryka wędzona, jak sama nazwa wskazuje, przed samym suszeniem przechodzi przez proces wędzenia, który niesamowicie ją aromatyzuje. Mogłabym ją z czystym sumieniem sypać do wszystkiego, ale nie chcę, żeby mi się za szybko znudziła ;) 
Adżika jest natomiast bardzo ciekawą przyprawą pochodzącą z terenu Kaukazu, której silny aromat od razu kojarzy mi się pieczonym kurczakiem albo ziemniakami. Mocno intensyfikuje smakowo mięso. Większość jej składu stanowią dość pikantne rzeczy (duuużo chili we wszelakich postaciach!), więc idealnie tutaj pasuje. Warzywa natomiast zostały dość hojnie potraktowane klasyczną Chmeli Suneli, gruzińską przyprawą ziołową, która fantastycznie wydobywa ich aromat. Jeszcze tylko garść orzechów i 'jesteśmy w domu', choć szczerze mówiąc, wolałabym być teraz gdzieś na Bałkanach :)
Oczywiście do podania „troszeczkę” ( cudzysłów jest zamierzony, ponieważ to się nigdy nie kończy na „troszeczkę”!) harissy, jeśli jeszcze komuś za mało ostrego. Alternatywnie polecam ajwar, czyli bałkańską pastę z papryki i bakłażana - dużo bardziej łagodny, ale sprawdzi się idealnie w tych klimatach.

Gruzińskie wino obowiązkowe!
Jakoś od razu cieplej się zrobiło... :)

Kurczak z pieczonymi warzywami w gruzińskim stylu

Poziom trudności: banalne!
Poziom ostrości: ***/****

Składniki:
(dla dwóch osób)
  • pół średniej wielkości bakłażana
  • 1 czerwona papryka
  • 1 duża cebula
  • 7-8 średniej wielkości pieczarek
  • duży ząbek czosnku
  • 2 łyżki dobrej oliwy
  • 500 g piersi z kurczaka pokrojonej w kostkę
  • garść drobno posiekanych orzechów włoskich
  • 1 duża łyżka przyprawy Adżika
  • 1 łyżeczka wędzonej słodkiej papryki (lub ostrej, w zależności od poziomu ostrości, jaki chcemy uzyskać)
  • 1 duża łyżka przyprawy Chmeli Suneli
  • sól, pieprz

Do podania:
Te wyjątkowe przyprawy i sosy możecie teraz kupić w naszym świeżutkim i ostrym sklepie internetowym BĘDZIE PIEKŁO! Serdecznie zapraszamy, dla nowych klientów rabat 10% na wszystko! :)


Sposób przygotowania:


Warzywa myjemy, z papryki wycinamy gniazdo nasienne, wszystko kroimy w grubą kostkę (3-4cm), pieczarki kroimy na ćwiartki, wrzucamy do dużej miski. Obieramy czosnek i siekamy go drobno, dodajemy do warzyw. Przyprawiamy pieprzem, solą i Chmeli Suneli. Polewamy oliwą, mieszamy, żeby wszystko było równomiernie pokryte przyprawami.

Kurczaka pokrojonego w kostkę wkładamy do miseczki, przyprawiamy solą, pieprzem, papryką i Adżiką. Mieszamy, następnie dodajemy go do miski z warzywami, mieszamy. Rozgrzewamy piekarnik do 200 stopni, warzywa z kurczakiem przekładamy do natłuszczonego (np. oliwą) naczynia żaroodpornego, posypujemy posiekanymi orzechami i pieczemy pod przykryciem 30 minut. Po tym czasie ściągamy przykrycie i dopiekamy jeszcze 15 minut (termoobieg).
Podajemy z harissą lub ajwarem :)




Smacznego!

piątek, 20 listopada 2015

Oj, BĘDZIE PIEKŁO...

Tak! Wreszcie się udało! :) Z dumą zapraszamy do naszego sklepu internetowego www.bedziepieklo.pl Znajdziecie tam naprawdę OSTRE rzeczy - sosy, aromatyczne mieszanki przypraw oraz różne dziwne produkty Kuchni Świata. Asortyment stale się powiększa... :)
Zachęcamy do zajrzenia - i eksperymentowania! :)

Pozdrawiamy i życzymy OSTREGO dnia! :)


wtorek, 10 listopada 2015

Podaj mi musztardę, milordzie. Na talerzu Colman's, czyli brytyjska klasyka w żółci

[Moi drodzy, wybaczcie niewielką przerwę w dostawach recenzji ostrych rzeczy! Zawirowania te spowodowane są naprawdę nielichą sprawą – Ostrożercy otwierają sklep internetowy! Wiąże się z tym cała masa papierologii (nie wspominając już o sanepidzie...nie, naprawdę, NIE MÓWMY O TYM), ale już bardzo-bardzo niedługo będzie można nabyć całą masę przecudownych rzeczy piekących w obie strony (bardziej lub mniej ;)). Trzymajcie kciuki!

A teraz, coś na deser po obiedzie. Musztarda, oczywiście. I to jaka!]

Colman's. Oto marka z historią, prosto z nieskazitelnie białych rączek angielskich tradycjonalistów. W zeszłym roku firma ta skończyła, bagatelka, 200 lat – i ma się całkiem dobrze (oprócz tego, że należy aktualnie do koncernu Unilever). Na ten moment jest jedną z najstarszych marek spożywczych na świecie. Intensywnie żółta musztarda w charakterystycznym opakowaniu to jej pierwszy produkt i zarazem swoisty znak rozpoznawczy – doczekała się nawet własnego muzeum! (w Norwich, jakby ktoś był zainteresowany) Degustacja jej to trochę jak podróż w czasie – między innymi dzięki temu, że słoiczek jest mocno retro (co jakiś czas wychodzą edycje limitowane z przeróżnymi cudnymi grafikami). Ponadto, receptura podobno ta sama od dwóch setek lat. To trochę zobowiązuje.
No dobrze, dobrze, już się nachwaliłam, teraz czas na testy organoleptyczne.


W RĘCE

W życiu nie widziałam tak intensywnie żółtej musztardy. No cóż, z jednej strony jest to główna cecha rozpoznawcza jej 'gatunku' – musztardy angielskiej, która uznawana jest za jedną z najostrzejszych na świecie. Takie opisy zawsze mnie prowokują, nie mogłam więc i tej koleżance przepuścić. Lećmy do składu. A więc: woda, sproszkowana gorczyca (21%), cukier, sól, mąka pszenna, kurkuma, kwas cytrynowy. Aha! Już wiadomo, skąd ten piękny kolorek. Kurkuma. Poza tym, nic szczególnie paskudnego ani oryginalnego. Żadnych tajnych składników (może i lepiej...). Konsystencja jest dość gęsta, to pewnie zasługa dodatku mąki. Zapach obiecujący, ostry, typowo musztardowy - aż wierci w nosie :) Zajadajmy więc, milordzie!

W GĘBIE

Słodko, może lekko kwaśno – i jak na musztardę – wow, jest ostro! Duża łyżeczka potrafi wywołać intensywny atak kaszlu i swoiste „zatkanie”. Brytyjczycy naprawdę potrafią wycisnąć z gorczycy to, co najostrzejsze. Całość jest mało octowa w porównaniu do innych musztard (np. dijońskich → KLIK), zdecydowanie dominuje typowy, gorczycowy aromat. Jak dla mnie jest może nieco zbyt gęsta i ciężka, ale to nie ma większego znaczenia dla ogólnego wrażenia. Pod koniec nieco mączna w smaku, co średnio mi się podoba. Za to pomaga przy jesiennym katarze, serio, polecam. W dużych ilościach doprowadza do wzruszeń – w inny sposób niż sosy oparte na papryczkach, ale spłakać też się można.

W GŁOWIE

Musztarda Colman's. To zdecydowanie kultowy produkt. Ciężko powiedzieć o nim coś złego, oprócz tej nieszczęsnej, „podrasowanej” mąką konsystencji, którą również nieco czuć w smaku... (w sumie, cieszę się, że to mąka, a nie inne cholerstwo!). Tak czy siak, zdecydowanie trzeba jej spróbować ze względu na naprawdę jedyny w swoim rodzaju smak i wygląd. Tak jak tradycyjnego angielskiego śniadania (przypominam: bekon, jajka, fasolka w słodkim sosie pomidorowym, kiełbasa, czasem frytki. No i do tego nieśmiertelny 'brown sauce', który mnie osobiście przyprawia o ciarki obrzydzenia...). Zdecydowanie najlepsza będzie do ciężkich, tłustych mięsiw, ale tak naprawdę, to jest mocno uniwersalna (jak to musztarda). Sosy, kanapki, zupy, wszelakie przekąski. Duży plus za ostrość. I hipnotyzujący kolor, który na szczęście jest efektem dodania znacznych ilości kurkumy, a nie jakiegoś piekielnego syntetycznego barwnika spożywczego. Całość znacząco różni się od musztard, które znamy z polskich półek, co może być dla bardziej konserwatywnych smakoszy pewną przeszkodą. Do mojego słowiańskiego podniebienia przypadła w umiarkowanym stopniu; nie jest to must have w kuchni - raczej przyjemna odmiana, choć fani znacznej ostrości powinni mieć ją na uwadze. Na pewno znakomicie się nada do wszelakich dań kuchni brytyjskiej (o ile taka w ogóle istnieje.. ;) )


Long live the Queen!



By Ostrożerczyni.

piątek, 2 października 2015

Bałkany zamknięte w słoiku - Ajwar

Sezon na paprykę i bakłażany powoli chyli się ku końcowi, a to ostatni moment żeby zabrać się za robienie ajwaru! :)
Rzeczony Ajwar to pikantna pasta warzywna bardzo popularna w kuchni Bałkańskiej. Najczęściej sporządza się ją z pieczonych papryk i bakłażanów, czasem z dodatkiem pomidorów (aczkolwiek wtedy taki sos nazywa się pindżur), czosnku i octu. Oryginalna wersja zawiera tylko dwa pierwsze składniki. Jest świetnym dodatkiem praktycznie do wszystkiego – innych past, kanapek, mięsa, pieczonych warzyw. Pasta jest niesamowicie aromatyczna i smakowita, co wynagradza trud jej przygotowania. Tkwi on głównie w konieczności pieczenia warzyw i czasu poświęconego na późniejsze duszenie pasty. Mimo tego, zdecydowanie warto spróbować przygotowania ajwaru samodzielnie, smakuje nieziemsko :)

Składniki (na niewielką porcję – cztery średniej wielkości słoiki)

2,5kg papryki
1 kg bakłażanów
duża główka czosnku
10 sztuk świeżych papryczek chili (można pominąć, ale doda to naszej paście odrobiny...pikanterii) 
sól, pieprz, cukier (do smaku)
50 ml oliwy (lub w ostateczności oleju)
10 ml octu balsamicznego
50 ml octu winnego

Sposób przygotowania:

Papryki (słodkie i ostre) myjemy, kroimy na pół, wybieramy gniazda nasienne (oprócz tych z chili!), wrzucamy na blachę wyłożoną papierem lub folią do pieczenia i pieczemy w 200 stopniach (najlepiej na funkcji grill – aby skórka się przypiekła) około 35 minut (chili można wyjąć po krótszym czasie jeśli zaczną się przypalać zbyt mocno). Po wyjęciu z piekarnika warto ją przełożyć do miski i zakryć czymś, dzięki temu będzie można łatwiej ściągnąć z niej skórę. Bakłażany również traktujemy temperaturą, wkładamy je jednak do piekarnika w całości, lekko tylko nakłuwając skórkę widelcem (mogą wybuchnąć!). Ustawiamy temperaturę na 180 stopni i pieczemy od 45-60 minut, w zależności od wielkości oberżyny (upieczone będą pomarszczone). Po tym czasie obieramy paprykę ze skóry (niekoniecznie bardzo dokładnie) i wrzucamy do misy blendera, dodajemy obrany czosnek, obrane ze skóry i wystudzone bakłażany a następnie miksujemy wszystko na pastę (mogą zostać grudki). W garnku/na dużej patelni rozgrzewamy oliwę, wlewamy sos, dodajemy przyprawy oraz oba octy i dusimy na wolnym ogniu do uzyskania gęstej masy (około godziny). Jeśli papryka była zbyt mało słodka, można dodać trochę cukru do smaku. Pamiętajcie, by podczas duszenia często go mieszać! Kiedy już ajwar uzyska konsystencję gęstego keczupu przelewamy go (gorący!) do słoiczków i zakręcamy szczelnie a następnie odwracamy do góry dnem na parę godzin. Naturalnie, możemy go konsumować od razu, ale pomyślcie, jak wybornie będzie smakował w środku zimy :)

Smacznego!






wtorek, 29 września 2015

Dyniamit wśród zup! Pikantna zupa dyniowa z chili i imbirem

Jako, że za oknem zrobiło się (niestety – bądź nareszcie!) trochę chłodniej, zaczęła chodzić za nami jakaś zupa. Z czego? Z dyni oczywiście! Jest to wbrew pozorom niesamowicie wszechstronne warzywo. Oprócz wykonania lampionów na Halloween dynię można piec, gotować, dusić na wszelakie sposoby, pichcić z niej dania zarówno na słodko jak i na słono. Tak naprawdę – wszystko, co podpowie Wam wyobraźnia! Polecamy przetestowanie jej na kilka sposobów, zwłaszcza, że sezon w pełni. Na straganach i w sklepach oprócz klasycznej dyni zwyczajnej możecie napotkać parę odmian wartych kulinarnej uwagi:
  • dynia Hokkaido – to niewielka, jasnopomarańczowa dynia, idealna do zup, pieczenia i duszenia
  • dynia piżmowa – dynia o kształcie gruszki i złocistym miąższu. Bardzo ceniona za aromat i maślany smak. Świetnie sprawdzi się w zupach i deserach.
  • dynia makaronowa – podłużna, żółta, mała dynia. Jej miąższ po ugotowaniu przypomina spaghetti, które może z powodzeniem zastąpić.
  • dynia japońska (kabocha) – spłaszczona, ciemnozielona dynia o słodkim i kremowym wnętrzu. Idealna do deserów!


Którakolwiek z nich nie przypadłaby Wam do gustu, zachęcamy do przetestowania jej możliwości w pikantnej zupie dyniowej :)
Rozgrzewająca jesienna zupa dyniowa z imbirem i chili

Danie to polecamy amatorom korzennych klimatów. Dzięki dodatkowi imbiru i gałki muszkatołowej nabiera wspaniałego aromatu! Im więcej chili – tym bardziej rozgrzewające działanie :) Poza tym, przepis jest tak banalny, że nawet najbardziej oporni 'kucharze' doskonale dadzą sobie radę.

Składniki (na 4 porcje)

1,5 kg dyni (świetna będzie Hokkaido, ale klasyczna również się nada)
2 średniej wielkości marchewki
2 duże cebule
około 3 cm kawałek świeżego korzenia imbiru (jeśli nie macie, można go zastąpić suszonym w ilości około pół łyżeczki)
1/2 łyżeczki chili lub 3-4 suszone strączki
1 łyżka czerwonej pasty curry
pieprz, sól, ziele angielskie, liść laurowy, pół łyżeczki gałki muszkatołowej, łyżeczka oregano, łyżeczka rozmarynu
1,5 l bulionu drobiowego lub warzywnego

Do podania:
kwaśna śmietana lub mleko kokosowe
prażone pestki dyni
żółty ser (opcjonalnie)

Sposób przygotowania:

Dynię ze skórą kroimy na spore kawałki, usuwamy pestki. Układamy na blasze do pieczenia wyścielonej folią, solimy, skrapiamy lekko olejem/oliwą, posypujemy rozmarynem i wrzucamy do piekarnika (200 stopni) na około 40 minut – aż zmięknie porządnie.
W tym czasie siekamy drobno cebulkę i przysmażamy ją na łyżce oleju – na złoto. Wrzucamy do garnka z bulionem. Obieramy marchewki, kroimy je w słupki – również chlup do gara. Dorzućmy tam jeszcze dwie kuleczki ziela angielskiego i liść laurowy dla aromatu. Na bogato.
Kiedy już dynia się upiecze (po ostudzeniu – uwaga na palce!) obieramy ją ze skóry – i oczywiście, wrzucamy do garnka, odpalamy gaz, dodajemy gałkę muszkatołową, chili i imbir (starty na tarce), pastę curry oraz pieprz i sól do smaku. Gotujemy wszystko radośnie aż do zmięknięcia marchewy, po czym sypiemy oregano, chwytamy blender w dłoń i wszystko dziarsko miksujemy na gładko.
Podajemy z kleksem kwaśnej śmietany, startym żółtym serem i pestkami dyni (oraz – dla tych, co nigdy nie mają dość – ostrym sosem!).

Smacznego!

niedziela, 6 września 2015

Pogromcy Duchów polegną. Melinda's Ghost Pepper Sauce



W RĘCE

Taaak, nareszcie zrobiło się chłodniej, możemy więc kontynuować przygodę tropem ekstremalnych smaków. Dziś – kolejna Melinda, tym razem w zjawiskowo pikantnej wersji z Ghostem, czy też inaczej – Bhut Jolokią (znana również jako Naga Jolokia - 1,041,427 SHU, jedna z najostrzejszych papryk wyhodowanych przez człowieka). Może być ciekawie, również dlatego, iż producent szczyci się stosowaniem wyłącznie naturalnych składników bez wzmacniaczy ostrości. Nakierujmy więc strumień świadomości prosto na skład tego Duszka: papryka Naga Jolokia (50%!), marchew, papaja, sok z limonki, ocet, cebula, marakuja, kwas cytrynowy, czosnek i sól. Faktycznie naturalnie (oraz bezglutenowo), a nasza wyobraźnia pracuje w najlepsze. Jolokia! Tyle dobra! Zapowiada się niezła manifestacja mocy.
Ciekawe, jak z owocową nutą, której fanami raczej nie jesteśmy. Sos jest lejący się, ale treściwy, dozownik jednakże zaprojektowano dość szeroki, co może utrudniać odmierzanie bardzo niewielkich ilości. Pływają sobie w nim beztrosko kawałki papryki, owoców i warzyw, normalnie jak na wakacjach. Zapach jest…bardzo paprykowy, kwaskowaty i prawie bolesny. Nie udało nam się co prawda znaleźć informacji, ile SHU zawiera w sobie to cudo, ale przy takim procencie papryki szacujemy, że kopie na poziomie około 400-450 tysięcy jednostek w Skali Scoville’a. Ach, łapki już świerzbią, bierzmy się do degustacji. Ciekawe, czy będziemy tego żałować.

W GĘBIE

Bogowie.
Ten sos jest bezpardonowy niczym Urząd Skarbowy i nie bawi się w żadne grzeczności. Na dzień dobry zdejmuje z ciężkiego buciora nasze podniebienie, siada na nim okrakiem i urządza sobie sesyjkę akupunktury. Duch jest zdecydowanie Poltergeistem, bo mocno broi. Ostrość jest bardzo dobitna, pierwszoplanowa, co wrażliwsi mogą się dodatkowo wzruszyć. Po paru sekundach gdzieś tam w tle rozlewa się lekka kwaskowatość, owocowych nut nie stwierdzono, ale sos nie jest do końca czystą ostrością, więc coś tam działa. Ilość testowa (na wykałaczkę) od razu rozgrzewa, podnosi temperaturę i sprawia, że nasze policzki zaczynają pałać (prawie) dziewiczym rumieńcem. Pieczenie na umiarkowanym poziomie utrzymuje się dość długo. Jest przy tym całkiem miłe, nie wykręca kiszek, co jest dużym plusem, bo to w sumie żadna przyjemność. Mocna rzecz - przy okazji dość smaczna. Ghost smakowo (jak również ostrością!) zdecydowanie bije recenzowanego w ostatnim poście Ass Reapera. PRZYPOMINAMY O UMYCIU RĄK. Ostrożerczyni nie zrobiła tego wystarczająco dokładnie - po czym podrapała się w powiekę...

W GŁOWIE

Melinda Ghost nie zawiodła naszych oczekiwań. W sumie, marka trochę zobowiązuje. Jest to jeden z ostrzejszych sosów w naszym (wciąż poszerzającym się!) repertuarze. Zdecydowanie wart przetestowania i wyrobienia sobie własnej opinii. Ogólnie bardzo podoba nam się trend testowania naturalnych możliwości papryki, czyli w praktyce tego, jak bardzo pikantny może być sos bez dopalaczy. Melinda bez dwóch zdań robi to dobrze, co rozgrzewa nasze ostrożerne serca (i inne części ciała). Wyszło fajnie, naturalnie i z naprawdę niezłym wykopem. Naszym zdaniem Ghost to sos dobry zarówno do czelendżowania znajomych – jak i konsumpcji z kawałem mięcha czy też na pizzy. Nie jesteśmy specjalistami od zjawisk paranormalnych, ale mamy przeczucie, że ten sos będzie regularnie nawiedzał naszą kuchnię.

By Ostrożerczyni.

piątek, 21 sierpnia 2015

Kosiarz Odbytów nie zna litości. Poznajcie się - oto ASS REAPER hot sauce!

Ass Reaper. Legenda wśród naszych znajomych, którzy niezrażeni przestrogami beztrosko pakowali go do ust ( i nie daj boru, oczu!). Pierworodny z naszej kolekcji ostrych sosów, który ostatecznie rozpalił w nas pragnienie zgłębienia i posiadania ostrości. Musimy przyznać, że trochę baliśmy się tej recenzji, ponieważ recenzowanie danego produktu zazwyczaj wymaga jego wielokrotnej degustacji. Ass Reaper zdecydowanie nie należy do spokojnych przyjemniaczków.

W RĘCE

Jeśli chodzi o ten sos, to oprócz składu warto wspomnieć również o opakowaniu. Kapturek z czarnego filcu i maska Kostuchy nadają mu bardzo intrygującego wyrazu. Aż rączki świerzbią, żeby spróbować, czy faktycznie taki zabójczy ten nasz koleżka z Kostaryki. Zerknijmy na skład: papryka habanero, woda, oleożywica afrykańska, papryka Scotch Bonnet, sól, cebula, czosnek, olej, kwasek cytrynowy, guma ksantanowa. Puff, dużo – ale niestety nie wiemy nic o proporcjach. Szkoda. Plus za naturalność, choć zamiast kwasku cytrynowego na pewno lepiej smakowałaby limonka. Obecność oleożywicy w połączeniu ze Scotch Bonnet zapowiada się obiecująco. W konsystencji – dość rzadki, gładki, nic nie pływa. Dzięki bogom za dozownik. Według różnych źródeł nasz Kosiarz Odbytu ma 350 000 SHU. Szczerze mówiąc, obstawialibyśmy więcej, ale może źle pamiętamy jego smak. Zdegustujmy.

W GĘBIE

Początek jest kwaśny – i bardzo krótki. Jest tutaj również delikatna sugestia czosnku – zdecydowanie dla smakoszy, ponieważ po 2 sekundach nasze podniebienie zostaje brutalnie napadnięte i skopane w niewymowne. Intensywne pieczenie utrzymuje się długo - u mniej zaprawionych lecą łzy - ale jeśli chodzi o smak, to jest go niewiele. Po prostu paląca ostrość, mało słona, mało kwaśna – może lekko cebulowo-czosnkowa. Nie jest zły, ale kubków smakowych nam nie urwał – ostrość jest jego najbardziej wyrazistą cechą. Boli, boli, boli, piecze, szczypie, kręci, ale stopniowo odpuszcza. Przy okazji nie polecamy konsumpcji na pusty żołądek, gdyż wywołuje intensywne i mało przyjemne skurcze jelit oraz czkawkę (fascynujący objaw, którego sami nie mamy, ale zaobserwowaliśmy u znajomych). Ponadto, o czym chyba nie musimy zbyt mocno wspominać - przy spożyciu większej ilości pali w obie strony. Nazwa się zgadza. 
Przypominamy o umyciu rąk. To nie żart.

W GŁOWIE

Ass Reaper to doskonały sos do podjudzania znajomych. Serio, nie znamy chyba na ten moment produktu o tak uroczej prezencji na widok którego wszyscy mówią „o, muszę tego spróbować!”. Idealny na małą zemstę na ludziach, których nie lubimy. Wściekły Pies z Kosiarzem Odbytu zamiast klasycznego Tabasco mógłby nabrać zupełnie innego wyrazu J (Hm, kto wie…? Strzeżcie się, wrogowie!)

A tak poza tym, to sos ten świetnie nada się do zaostrzania smaku marynat, dipów i wszelakich sosów. Jest bardzo wydajny, bo już 1-2 krople robią robotę. Przy tej pojemności sos wystarczy nam na parę lat (zwłaszcza, że mamy 172930 innych sosów w domu). Ze względu na dużą i dominującą ostrość nie polecamy polewania nim kanapek, zwłaszcza osobom nie zaprawionym w boju, bo może być ciężko. Jeśli nie mamy litości, to będzie to niezły gadżet imprezowy do sprawdzania, kto jest najostrzejszym zawodnikiem w grupie… J


By: Ostrożerczyni.

czwartek, 13 sierpnia 2015

Dajemy w Palnik. Zieloniutki Blow Torch Jalapeno Pepper Sauce


W RĘCE

Pierwsze, co intryguje w tym sosie – to jego kolor. Wściekle, intensywnie zielony. Czyżby była to zasługa wspaniałych, naturalnie zielonych papryczek pochodzących z… no właśnie. Na etykiecie trudno znaleźć jakąkolwiek informację, ale po długotrwałym ( i wyczerpującym dla kobiecej części Ostrożerców) zdrapywaniu etykietki, okazało się iż producentem tego specyfiku jest Brazos Legends z Teksasu, koledzy odpowiedzialni również za Bull Snorta, o którym w niedługiej przyszłości napiszemy. W sumie Blow Torch nie został wybrany przypadkowo – jest to sos idealny na upały, kiedy nasze kubki smakowe pragną naprawdę wszystkiego, tylko nie ogromnej dawki ostrości i gorąca.
Jak ze składem? Prosto. 33% to zielone papryczki jalapeno, dalej mamy ocet, sól, gumę ksantanową i…certyfikowany barwnik spożywczy (E102/E133). Tutaj zostaliśmy troszkę zasmuceni, ponieważ okazuje się, że ten wspaniały kolor to mieszanina tartrazyny (cytrynowożółty barwnik) i błękitu brylantowego. No cóż, zupełnie naturalny to ten kolorek nie jest (niestety, to typowe dla sosów z jalapeno - nie spotkaliśmy jeszcze żadnego, który nie byłby podkoloryzowany, więc nieszczególnie Nas to martwi). Dajmy mu szansę.

W GĘBIE

Odkręcamy zakrętkę (jest dozownik!), i proszę bardzo, oto uderza w nas kwaśność, zapewne dzięki zawartości octu (ale taka też jest nieco ta papryka!). Nie jest to zapach wszechogarniający, do nosa dostaje się również obiecujący aromat jalapeno. Konsystencja jest dość rzadka, gładka, nic nie pływa, nic się nie pałęta. W końcu skład prosty jak budowa cepa. W smaku zdecydowanie dominuje przyjemna, orzeźwiająca wręcz kwaskowatość z leciutką sugestią pikantności – choć jak na jalapeno, dość wyrazistą. Jest mało słony, przyjemnie paprykowy. Nas za mocno nie rozgrzał, ale to akurat w tej temperaturze policzymy mu na plus.

W GŁOWIE

Ten zielony „Palnik” to naprawdę miły i bezpretensjonalny sos. Zdecydowanie nadaje się dla osób, które chciałyby spróbować czegoś nowego, ciekawego i delikatnie pikantnego – ale boją się, że przesadzą z ostrością. Super rzecz dla „świeżynek”, przy tym smaczna i dość wszechstronna. Będzie super pasował do ryb, owoców morza i jako przyprawa do dań kuchni meksykańskiej oraz wszędzie tam, gdzie przyda się lekkie zakwaszenie. Nie dominuje potrawy, nadaje jej fajnej, przyjemnej kwaskowatości i wzbogaca smak. Jedynie, czego można się trochę czepiać, to podkolorowania przez producenta - naturalny kolor jalapeno w zupełności by nam wystarczył, choćby miał być o wiele mniej zieloniutki. Co poradzić, w dzisiejszych czasach wszystko musi być piękne i kolorowe.. Podsumowując, polecamy ten sos miłośnikom jalapeno i początkującym Ostrożercom. Dajcie w palni(cze)k! :)


Ocena ogólna:
Ostrość:
Smak:




niedziela, 9 sierpnia 2015

Diabeł tkwi w ziarenkach. Piekielna Harissa z Habanero!



Ostatnio pogoda sprawia, że w naszej kuchni ostrość gości w dawce nieco mniejszej, niż zazwyczaj, ale warto być czujnym i trzymać rękę na pulsie – sezon na ostrą paprykę powoli się zaczyna! Warto zrobić zapasy na zimę, zwłaszcza iż ceny są dość niewygórowane (choć trochę śmieszy nas fakt, iż niektóre sklepy nie bardzo wiedzą, co sprzedają - nie raz trafiliśmy na habanero podpisane jako chili lub jalapeno...). Z tej okazji mamy dla Was przepis na niesamowitą i legendarną pastę z papryki – harissę. Normalni ludzie (czyli zdecydowanie nie my) robią harissę z papryczek chili, oliwy i czosnku – z dodatkiem przypraw takich jak kolendra lub kminek. Tradycyjnie pochodzi ona z Tunezji, ale można ją również zaleźć w innych krajach arabskich. Najczęściej sprzedawana jest w tubkach lub małych puszeczkach. Jest świetnym dodatkiem do mięs i potraw kuchni orientalnych, takich jak na przykład curry [przepis na aromatyczne curry z harissą]



Nasz przepis nie zawiera zbyt wielu dodatków – ten wariant to czysta, piekielna ostrość. Wszystko dzięki świeżo ususzonym papryczkom habanero! Tak przygotowany specyfik nadaje się do długotrwałego przechowywania w lodówce (2-3 miesiące – w szczelnie zakręconym słoiku). Możecie też przygotować pastę ze świeżych papryczek, ale wtedy jej termin spożycia będzie znacznie krótszy. Prosimy Was bardzo, pamiętajcie o tym, by za każdym razem kiedy dotykacie tej pasty – bardzo dokładnie umyć ręce
To nie żart, wasze oczy i inne błony śluzowe wam za to podziękują ;)


Harissa z Habanero


 
Składniki:
200 gram świeżych papryczek habanero
Szczypta soli
5-6 łyżeczek dobrej gatunkowo oliwy z oliwek (w ostateczności olej rzepakowy też się nada)





Sposób przygotowania:

Papryczki myjemy dokładnie, osuszamy papierowym ręcznikiem i układamy na suszarce do żywności (ewentualnie w piekarniku na wyłożonej papierem blasze). Nie polecamy przekrawania ich na połówki, bo choć dzięki temu papryczki wyschną szybciej, to możemy przez to stracić sporo cennych dla naszej pasty nasion. Możemy jednak lekko je naciąć, wtedy szybciej uwolnią wodę. Suszymy około 10-12 godzin, aż pozostanie w nich niewiele wilgoci. W przypadku piekarnika należy papryczki suszyć w temperaturze około 100 stopni i przy lekko uchylonych drzwiczkach. 
Tak przygotowane habanero wrzucamy do blendera i rozdrabniamy. Można również zmiażdżyć je w moździerzu lub posiekać ręcznie. Wsypujemy je do słoiczka, dodajemy szczyptę soli i oliwę. Mieszamy dokładnie. Harissa jest od razu gotowa do spożycia. Przechowujcie ją w lodówce i w taką pogodę – dozujcie z umiarem! J

piątek, 24 lipca 2015

Zielono mi! Aromatyczne tajskie curry z trawą cytrynową, harissą i mleczkiem kokosowym

Dziś mamy dla was danie zainspirowane wizytą w jednej ze stołecznych restauracji -  Naam Thai, którą swoją drogą serdecznie polecamy, bo gotują tam zacnie - i przy całej naszej wiedzy i umiejętnościach daleko nam do nich. (No i harissę robią pierwsza klasa. Dzięki znajomościom tamże w naszej lodówce dumnie stoi słoiczek tego ostrego przysmaku. Ech, to jest życie. Kiedyś zrobimy swoją.)
Cóż. Bierzmy się za gotowanie. Na tapetę wzięliśmy zielone curry. Ha! Istny temat-rzeka. Samo curry to nazwa nie samej potrawy, a sposobu jej przygotowywania – to zwyczajnie topienie mięsa, warzyw lub owoców morza w gęstym sosie z przyprawami. Powędrowało w daleki świat z Indii, a w naszym kręgu kulturowym nazwą ‘curry’ obdarza się mieszankę przypraw w formie proszku lub pasty. Przyprawa taka najczęściej zawiera w sobie kurkumę, imbir, pieprz, kmin rzymski i chili – ale warianów i wszelakich mieszanek curry (zwanych tradycyjnie masalami) nie sposób zliczyć. W Azji curry to przede wszystkim danie bardzo lokalne – w zależności od regionu sposób jego przygotowania jest zgoła odmienny, wyróżniający je spośród współbraci. Curry z mleczkiem kokosowym i dużą ilością trawy cytrynowej jest daniem inspirowanym kuchnią tajską. Potrawa ta zdecydowanie kojarzy nam się z pobytem na jakiejś egzotycznej wyspie...:)
Fantastycznie przeplatają się tutaj aromaty trawy cytrynowej, słodycz mleczka kokosowego i ostrość harissy. Pycha!

Dla 2-3 osób

Składniki:
400 gramów szynki wieprzowej lub wołowiny (u nas szynka)
1 średniej wielkości papryka
2 średnie cebule
200 gramów zielonej fasoli szparagowej
2-3 świeże papryczki chili
Łyżka harissy (można zastąpić bardzo ostrą papryką w proszku lub posiekać 3-4 suszone papryczki chili)
Łyżka trawy cytrynowej
Pół słoiczka zielonej pasty curry (około 3 łyżeczek - u nas Tao Tao)
3 ząbki czosnku
Pół średniej cukinii
100 gramów pędów bambusa
Pół puszki mleka kokosowego
1 łyżeczka cukru trzcinowego
Sól, pieprz, otarta skórka z limonki, sok z limonki, słodka papryka, sos sojowy, olej




Sposób przygotowania:


Mięso kroimy w 3-4 centymetrową kostkę, solimy i rozbijamy tłuczkiem na w miarę płaskie kawałki. Wrzucamy do miski, dodajemy łyżeczkę zielonej pasty curry, harissę, łyżeczkę papryki i pół łyżeczki pieprzu. Polewamy 1-2 łyżkami sosu sojowego. Mieszamy i odstawiamy na chwilkę, żeby składniki się przegryzły. W tym czasie siekamy drobno papryczki chili oraz czosnek. W woku rozgrzewamy łyżkę oleju, wrzucamy pokrojone warzywa razem z łyżką trawy cytrynowej. Smażymy chwilkę - aż aromaty się uwolnią. 


Dodajemy mięso i pokrojoną w grubą kostkę cebulę – wraz z łyżką zielonej pasty curry. Nie żałujcie jej, niech dobrze wytaplają się w niej wszystkie składniki J Kiedy cebula nieco zmięknie, a mięso trochę się podsmaży, wrzucamy pokrojoną na mniej-więcej 4-ro centymetrowe kawałki fasolkę, pokrojoną w paski paprykę, bambusa i cukinię (pokrojoną w paski lub plastry). Mieszamy, dodajemy do tego dwie łyżki sosu sojowego, cukier trzcinowy oraz otartą skórkę z limonki. Dusimy chwilkę aż warzywa zmiękną lekko (najbardziej chodzi tutaj o fasolkę!). Jeśli wątroba pozwala, możemy dorzucić jeszcze z pół łyżeczki harissy, na zdrowie!



Kiedy warzywa są już miękkie (ale wciąż sprężyste i jędrne, więc nie przesadzajmy z duszeniem!), wlewamy do naszego curry pół puszki mleka kokosowego i sok wyciśnięty z jednej limonki. Dodajemy pozostałą część pasty curry i trzymamy na małym ogniu około 5 minut często mieszając. Po tym czasie zielone curry jest gotowe do konsumpcji – dla głodomorów polecamy pałaszować je z ryżem w podanym osobnej miseczce. 


Smacznego!
( po tajsku - อร่อย!)

poniedziałek, 13 lipca 2015

TOP najbardziej kreatywnych nazw ostrych sosów!

Czy zdarzyło wam się kiedyś kupić sos sugerując się tylko jego nazwą? Nie? My widząc to, jak popisali się producenci ostrości, kupilibyśmy je wszystkie! (co być może niedługo dojdzie do skutku, ale ciii…)
Tak czy siak, podziwiamy głęboko (w większości) amerykańską kreatywność - i oto przed Wami TOP najbardziej kuriozalnych nazw ostrych sosów! (kolejność przypadkowa, nie mogliśmy się zdecydować, która nazwa najlepsza – oceńcie sami…)

Enjoy Cock

Ass Reaper


Smack My Ass and Call Me Sally


Elvis Don't Be Cruel


Rudolph the Red-Assed Reindeer


Slap Your Mama


See Dick Burn


Ass in Space


Fifty Shades of Red


Choke your Chicken


Ass Gas


Big Dicks


Bomb Laden


I am Sofa King


Fiery Fart


Happy Beaver


F* Milk. Got Hot Sauce?


Irish Scream


Bad Day at Baghdad


Rectal Rocket Fuel


ANALize This


Weapons of Ass Destruction


Wet Fart XX


Elvis Burning Love


A Little Nukey


Burn in Hell Osama


Colon Cleaner


Don't Fuck With Me I'm Hot


Kiss Your Ass Goodbye


Larry's Hot Pussy Juice


Neal's Hairy Ass


Ass in the E.R


Queen of Farts


Rectal Revenge


Show Your Tits


Sir Fartalot's Hot Sauce


2nd ASSault


Anal Angst


Angry Cock



Ass in Antarctica



 Którego z nich najchętniej byście spróbowali? :)




niedziela, 12 lipca 2015

Prosimy na drażnić smoka. Iguana En Fuego Hot Pepper Sauce




W RĘCE

Kolejny sos ze stajni Iguany – „En Fuego” - czyli po hiszpańsku „w ogniu”. A więc, Kostaryka, palmy, dojrzewające w słońcu papryczki … Ślinka cieknie, prawda? Według producenta ma być super mocno i ogniście, bo oprócz habanero (46,8%, czyli dość dużo) to cudo ma w sobie parę kropel (2,5%) oleożywicy z ostrej papryki (nie jest napisane z jakiej, ale podejrzewamy iż jest to habanero, choć niektóre źródła wskazują, że jest dopalona kapsaicyną). Oleożywica to superskoncentrowany ekstrakt, stosowany głównie w celu aromatyzowania danego produktu – w tym wypadku ma go znacznie „dopalić” ostrością. Najczęściej uzyskuje się ją z suszonych papryk, jest ciemna i ma intensywny aromat. Jedna kropla to za dużo J. Poza tymi składnikami mamy tutaj jeszcze trochę wody, ocet, cebulę, ananas, sok limonowy, papaję, markuję, marchewkę, sól, cebulę w proszku, cukier trzcinowy, gumę ksantanową (jako emulgator), czosnek w proszku i kwas askorbinowy. Puff, dużo tego. Owoce jako „zmiękczacze” ostrości, trochę przypraw, nieco kwaśnych rzeczy…wygląda bombowo, choć nie zawsze więcej znaczy lepiej. Kolor ciemnopomarańczowy, ciemniejszy niż większość sosów z tej papryki, w środku pływają nasionka. Spróbujmy.

W GĘBIE

Pachnie ostro i bardzo zachęcająco. Nie powiem, włoski w naszych nosach nieco zmieniły kolor. Sos jest gęsty, jaszczur leniwie wystawia łeb ze swojej kryjówki. Jemy. Jest delikatnie kwaśno, troszkę słodkawo, mało słono – i KA-BOOM! Jaszczur nas udziabał. Zaczyna boleć - i to całkiem mocno. Piecze, pali, szczypie – nic innego, tylko nasze podniebienie faktycznie stanęło w ogniu. Stan ten utrzymuje się dość długo, około 4 minut. Dostaje się również brzuchom – dawno nie jedliśmy sosu, który sprzedałby nam kopa i w gębę, i w przełyk – i w żołądek. Jelita zdecydowanie poszły w ruch. Na nasze czoła występuje lekki pot. Bolesność przenosi się również na wargi, mogą spuchnąć nieznacznie. Radzimy bardzo dokładnie umyć ręce po degustacji. BARDZO DOKŁADNIE. Nie wierzymy źródłom, które twierdzą, że ten sos to – bagatelka - 100 000 SHU. Ten kolega ma zdecydowanie większą moc. Wyceniamy go na około 350 000 SHU.

W GŁOWIE

Szczerze mówiąc, po ostatniej Iguanie – XXX – nie spodziewaliśmy się, że ta marka może wypuścić coś naprawdę ostrego. Ot, mocni w gębie. A tu proszę – Iguana En Fuego jest godna swojej nazwy. Ten sos zdecydowanie należy dawkować z umiarem, nie polecamy początkującym. Wielka szkoda, że nie ma w nim kroplomierza – byłoby to zdecydowanie ułatwienie dla użytkownika. Fajny sos do „doostrzenia” innych potraw – dzięki swojemu skoncentrowaniu parę kropel z pewnością wystarczy J. Trudno mówić o smaku, kiedy tak pali – ale sos ma fajną, owocową nutę (za którą my, Ostrożercy, nie przepadamy – ale w tym wypadku spełnia swoje zadanie). Generalnie, polecamy sos wielbicielom długotrwałego palenia i „ostrych” żartów na imprezach. Aczkolwiek niedługo pojawi się recenzja produktu, który go nieco zdeklasuje J. Tak czy siak, warto spróbować tego sosu. 


Ocena ogólna:

Smak:

Ostrość: